31 sierpnia 2011

O co chodzi Zielonym? Polemika

Żaby i ludzie w egalitarnej symbiozie, czyli czemu Zieloni nigdy nie będą mówić tylko o drzewach

Udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, może być zajęciem zajmującym być może na suto zakrapianej alkoholem imprezie, niekoniecznie zaś na trzeźwo. W sumie, zamiast czytać całość rzekomo demaskatorskiego artykułu Anny Czartoryskiej-Sziler (co z polemicznego obowiązku jednak uczyniłem), równie dobrze mogłem poprzestać na zerknięciu na bibliografię. Czerpanie wiedzy o Zielonych ze stron Frondy, Najwyższego Czasu czy Stanisława Michalkiewicza, przy jednoczesnym braku odniesień np. do całościowych programów politycznych wspomnianych przez autorkę partii z Niemiec, Anglii i Walii czy Australii na wstępie obnaża niespecjalnie życzliwe wobec adwersarzy usposobienie. Choć szanuję możliwość posiadania zdania odmiennego od mojego, dość średnio znoszę wynikłe z dość jednostronnej bibliografii błędy rzeczowe, takie jak nazwanie Jonathana Porritta, jednego z brytyjskich działaczy ekologicznych, liderem brytyjskich Zielonych. Sęk w tym, że ani nie istnieje coś takiego jak Brytyjska Partia Zielonych (w kraju tym działają trzy partie należące do Europejskiej Partii Zielonych: Zieloni Anglii i Walii, Szkocji oraz Irlandii Północnej), a co za tym idzie, nie może być jej liderem. Właściwie nie jest liderem żadnej z wymienionych przeze mnie formacji, o czym – przy poszerzeniu bibliografii o nieco mniej nachylone prawicowo strony internetowe, jak chociażby Wikipedia – autorka dowiedziałaby się bez większego problemu.

Przejdźmy jednak do głównych zarzutów, które zostały postawione w tekście. Przede wszystkim takiego, że Zieloni nie zatrzymują się jedynie na ochronie środowiska. Nie, nie zatrzymują się, i od czasu powstania pierwszych partii Zielonych na świecie w latach 70. XX wieku nigdy się nie zatrzymywali. Wydawać by się mogło, że 40 lat ich istnienia to dostatecznie długo, by oswoić się z tym faktem. Podstawą zielonej polityki jest uznanie, że ludzkość wprowadziła za pośrednictwem niekontrolowanego rozwoju i eksploatacji zasobów naturalnych środowisko w stan nierównowagi, osłabiając zdolności planety do regeneracji. Ekopolityka jest zatem tym samym dla XXI wieku, co partie „starej lewicy” dla wieku XX – ideą zmiany kursu, który doprowadzi do stanu, w którym działalność ekonomiczna i społeczna człowieka odbywać się będzie w obrębie zdolności regeneracyjnych ekosystemu. Gospodarka nie będzie się rozwijać przy zatrutej wodzie i powietrzu, koszty anomalii pogodowych spowodowanych zmianami klimatu będą zaś rosły, podobnie jak i zagrożenia, związane ze zrywaniem łańcuchów pokarmowych z powodu postępującego ginięcia kolejnych gatunków, przetrzebiania łowisk ryb etc. Zielona polityka postuluje odzyskanie równowagi między środowiskiem a człowiekiem, co nie nastąpi, jeśli w obrębie samego gatunku ludzkiego utrzymywać się będą nierówności (np. ekonomiczne) i dyskryminacja (np. ze względu na płeć) – stąd od samego początku Zieloni stawiali kwestię sprawiedliwości społecznej na równi z ekologiczną. Jeśli autorce „Zielone, zielone... STOP” wartości te kojarzą się z socjaldemokracją, nic na to nie poradzę – w wielu krajach Europy lewica już dawno straciła na nie monopol.

Zarzut „z aborcji” i „z eutanazji” ma być kolejnym, który ma rzekomo zdemaskować naszą niekonsekwencję. Problem w tym, że autorka usiłuje własną interpretację rzeczywistości, przesiąkniętą aksjologią katolicką, na siłę przetworzyć na uniwersalny, podzielany przez wszystkich pogląd. Sęk w tym, że nawet kościół katolicki miał do II połowy XIX wieku wątpliwości co do uznania płodu za ludzkie istnienie, po dziś dzień wątpliwości te nie opuszczają naukowców. To, że część osób uznaje zapłodnioną komórkę jajową za nową, żywą istotę, nie oznacza, że uważają tak wszyscy. Możliwość dokonania aborcji ten fakt w bardzo jasny sposób unaocznia – jeśli ktoś wierzy w katolickie dogmaty, zabiegu tego nie dokona, jeśli nie – powinien mieć do tego prawo. Epatowanie krwawymi zdjęciami przez przeciwników prawa kobiet do wyboru ma jedną, poważną wadę – równie dobrze mogłyby na tych wielkoformatowych płachtach powiewać amputowane, zakażone gangreną kończyny albo wydobyty dzięki operacji, jak najbardziej okrwawiony, nowotwór. To, że jakaś instytucja religijna ma problem np. z transplantacją organów czy transfuzjami krwi, w żaden sposób nie powinno wpływać na ustawodawstwo. Podobnie rzecz się ma z eutanazją – dopóki jest ona świadomą decyzją osoby chorej i cierpiącej, dopóty powinna mieć do tego prawo. Samostanowienie jest kolejnym elementem zielonej tradycji politycznej, o której autorka artykułu zapomniała, chcąc odmawiać ludziom, którzy doświadczają cierpienia na własnej skórze, nie zaś na abstrakcyjnych przykładach, prawa do decydowania o możliwości jego skrócenia. Nawiasem mówiąc – mniej więcej do końca I trymestru płód układu nerwowego nie ma...

Kierując uwagę czytelniczek i czytelników na przykłady światopoglądowe, autorka tekstu z gracją pominęła sprawy socjalne i ekonomiczne, które dla Zielonych są równie istotne. Nie dowiemy się z tego artykułu, że Zieloni są za bezpłatną ochroną zdrowia nakierunkowaną na profilaktykę, czy też za bezpłatnymi studiami wyższymi. Nie dowiemy się, że Europejscy Zieloni – właściwie jako pierwsza rodzina polityczna w Europie, już w 2009 roku, przedstawili pakiet propozycji dotyczących regulacji sektora finansowego, a także Zielony Nowy Ład – ideę precyzyjnie nakierunkowanego wsparcia finansowego, stymulującego wzrost miejsc pracy w takich sektorach, jak efektywność energetyczna i odnawialne źródła energii, transport zbiorowy czy budownictwo. Nie wspomina, że w Niemczech, dzięki między innymi wieloletnim staraniom czerwono-zielonej koalicji, już dziś ćwierć miliona osób pracuje w sektorze zielonej ekonomii, i – jeśli utrzymają się dotychczasowe trendy – już wkrótce będzie ich więcej niż w dotychczasowej chlubie niemieckiego przemysłu, sektorze motoryzacyjnym. Można by się spytać – dlaczego to nie te kwestie stają się trzonem materiału na temat Zielonych? Pytanie to można by było zadać, gdyby wierzyć w dobre intencje stojące za powstaniem artykułu. Niestety, po jego lekturze mam co do nich spore wątpliwości.

Tekst jest polemiką z artykułem z jednej z gazet studenckich w Krakowie.

29 sierpnia 2011

KRUS żywi i broni?

Kończąc lekturę najnowszego numeru "Nowego Obywatela" zastanawiałem się, w jaki sposób zgrabnie go podsumować. Kłopot z periodykami polega na tym, że po jakimś czasie, przyjmując za każdym razem ten sam sposób opowiadania, wpada się w nieuchronną rutynę. Przed napisaniem kolejnego, ogólnego omówienia numeru zdołały mnie powstrzymać dwa, niedawne wydarzenia z kampanii wyborczej - po pierwsze debata Pawlak-Tusk, w której w roli opozycji wystąpił prowadzący, od dawna mający problemy z kamuflowaniem swoich jednoznacznie prorynkowych poglądów Jarosław Gugała, wiążąc istnienie Kasy Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych z niesprawiedliwie nabytymi przywilejami. Po drugie, poseł PiS, Adam Hofman, dokonał dość niebywałej wolty kulturowej, sugerując psychiczne niedomaganie PSL-owskim twórcom jednej z najbardziej udanych politycznych reklamówek ostatnich lat. Okazało się, że partii dowodzonej przez żoliborskiego inteligenta w odruchach klasowych może być bliżej do potomków właścicieli folwarków pańszczyźnianych niż do ludu i jego estetycznych gustów.

Ani nad jednym, ani nad drugim wspomnianym przed chwilą panem nie za bardzo chce mi się pastwić, chociaż nie ukrywam, że osiągnięcie stanu, kiedy podczas debaty premiera i wicepremiera modlę się, by pozwalali jak najmniej mówić prowadzącemu, dzięki któremu wypadają na umiarkowanych socjaldemokratów, jest osiągnięciem godnym największego podziwu. Wolę za to napisać o artykule Janiny Petelczyc "Nie trzeba bać się KRUS", który ukazał się w wakacyjnym wydaniu "Nowego Obywatela". Autorka, co trzeba jej przyznać, wzięła się do udowadniania swej skądinąd kontrowersyjnej (przynajmniej w szerszym, społecznym odbiorze) tezy jednocześnie z publicystyczną swadą, jak i z wykorzystaniem kompetencji nabytych podczas studiowania polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. O rolniczych ubezpieczeniach mówi się wiele i rzadko dobrze, tymczasem okazuje się, że wiele krajów europejskich - także tych, które stawiamy sobie niekiedy za wzór, jak chociażby sąsiednie Niemcy - osobny system dla rolników podtrzymały, i miały ku temu pewne powody.

Praca na roli, chociażby z powodu sezonowości, ma specyfikę inną niż ta w przemyśle czy w usługach. Można rzecz jasna argumentować, że rolniczki i rolnicy mają obecnie do dyspozycji unijne dotacje rolne, do tego wypłacane obszarowo, nie zaś od produkcji, jak jednak zauważył podczas piątkowej debaty Waldemar Pawlak, a wcześniej m.in. Jarosław Kaczyński, ich wysokość nadal jest mniejsza niż w innych krajach europejskich. Wspomnieć należy również o sporej niestabilności cen skupu i niekorzystnych warunkach finansowych, oferowanych m.in. przez wielkie sieci handlowe, zagarniające powoli, ale konsekwentnie coraz większy udział w rynku. Do tego - nie da się ukryć - mieszkanie na wsi zawsze wiązać się będzie z nieco inną dostępnością do infrastruktury kulturalnej czy edukacyjnej, a im bardziej dysproporcje między miastem a wsią są widoczne i odczuwalne, tym bardziej pojawia się tendencja do ucieczki do metropolii. Choć nie da się ukryć, że obecna struktura własności rolnej nie zapewnia wielu gospodarstwom możliwości funkcjonowania na rynku, to jednak zmierzanie w kierunku tworzenia kilkusethektarowych latyfundiów, często gęsto uprawiających monokultury, również nie wydaje się ciekawą opcją.

Petelczyc sumiennie wymienia kraje, w których funkcjonują rolnicze ubezpieczenia społeczne, szczegółowo omawiając - poza polskim - trzy przypadki: Francji, Niemiec i Finlandii. Różni je dość sporo, począwszy od formy zarządzania (od prywatnego funduszu w Finlandii po zdecentralizowane struktury we Francji), poprzez wysokość składek, i rodzaju świadczeń, jakie zapewniają, aż po wiek uprawniający do otrzymywania świadczeń emerytalnych. Wspólne zjawisko jest jedno - w żadnym z wymienionych krajów średni udział publicznych środków w finansowaniu świadczeń nie spada poniżej poziomu 60%. Zdarzają się pojedyncze formy zasiłków, takie jak wypadkowe w Niemczech, w których wskaźnik ten spada do 35%, jednak nie ma ich zbyt wiele. Szczególnie emerytury przy niskim poziomie składek stają się de facto świadczeniami wypłacanymi z publicznej kasy, pokrywającej nawet do 92% wydatków na emerytury rolnicze, jak w wypadku polskiego KRUS. Sęk w tym, że sprawa nie jest tak prosta, jak lubią ją portretować dogmatyczni przeciwnicy osobnej instytucji ubezpieczeniowej dla rolników, bowiem wypłacane świadczenie w wysokości około 700 złotych trudno uznać za specjalnie hojne.

Choć wymowa artykułu z "Nowego Obywatela" zdaje się bronić tę instytucję, zabrakło mi w nim odpowiedzi na ważne pytanie. Nie wszystkie kraje europejskie - a wśród nich wiele takich, w których tradycje rolne nadal są żywe - zdecydowały się na osobną ubezpieczalnię dla rolników, brak zatem odpowiedzi dlaczego i czy decyzja ta miała wpływ na jakość życia na obszarach wiejskich, wielkość gospodarstw rolnych czy też wysokość wypłacanych świadczeń. Z drugiej strony autorce udało się pokazać, że system ten może służyć także innym grupom zawodowym, które mają równie niestabilną sytuację na rynku pracy. Do fińskiej ubezpieczalni rolniczej przypisani zostali także... artyści i naukowcy, których tryb pracy nie mieści się w tradycyjnym modelu ośmiogodzinnego dnia pracy od 8.00 do 16.00. Jednocześnie, choć można uznać pewną argumentację na rzecz KRUS, należy pamiętać, że ubezpieczony jest w nim dużo większy odsetek Polek i Polaków, niż np. w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Również wysokość stawek - mimo progresji - w wypadku dużych, produkujących na potrzeby rynku gospodarstw - wydaje się dość nieduża i można by zastanawiać się, czy nie należałoby powyżej pewnej wielkości gospodarstwa albo wysokości obrotów zrównać je w wysokości ze składkami trafiającymi do ZUS. Jeśli jednak w ogóle chce się na ten temat dyskutować, to tekst Janiny Petelczyc wydaje się lekturą obowiązkową, dostarczającą sporej dozy wiedzy w tej kwestii.

Nie jest to rzecz jasna jedyny ciekawy tekst w tym numerze. Polecam dwa materiały, poświęcone polskiej polityce energetycznej, a właściwie jej brakom. Wywiad Michała Sobczyka z Wacławem Czerkawskim, górniczym związkowcem wart jest polecenia - chociaż z mojego punktu widzenia Czerkawski jest nieco zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o przyszłość węgla, to jednak zwraca uwagę na ważną rzecz - dość kuriozalne jest doprowadzenie do sytuacji, kiedy węgiel, mimo własnej produkcji, musimy importować, a zamiast zmodernizować elektrownie na węgiel czy sieci przesyłowe (o takich sprawach, jak efektywność energetyczna czy odnawialne źródła energii już nie wspomnę, nie da się o tym powtarzać w nieskończoność...), co zwiększyłoby wydajność produkcji i zmniejszyłoby emisje CO2 do atmosfery, woli topić pieniądze w program energetyki atomowej.

Opisywany przez Aleksandrę Lis proces lobbingu na rzecz sekwestracji węgla (CCS - wyłapywania gazów szklarniowych i ich wtłaczania pod ziemię) i zapewnienia finansowania tego typu projektom na szczeblu europejskim pokazuje z kolei jak na dłoni, że sporej grupie polskich polityków przyszłość polskiej energetyki i tego, jaki jej model zwycięży jest doskonale obojętny, a pieniądze "z Unii" bylibyśmy w stanie wziąć nawet na najbardziej szkodliwą społecznie i ekologicznie inwestycje, byle by nam je dano. Smutne to, ale prawdziwe - jeśli zatem gdzieś szukać ciekawszego i głębszego niż w gazetach codziennych obrazu rzeczywistości, to "Nowy Obywatel" wydaje się po raz kolejny właściwym adresem.

26 sierpnia 2011

Subiektywne wojaże warszawskie: Znaki Budapesztu

Tak, wiem, ten cykl, z początku poświęcony wycieczkom do różnych dzielnic Warszawy, jak wszystko na tym blogu wraz z upływem czasu wyewoluował dość mocno. Dziś służy głównie składaniu czci innym miastom, tak Polski, jak i Europy, w których znajduję spokój, inspirację i piękno. Tak się składa, że dość często, bo już po raz trzeci, gości tu Budapeszt. Tym razem nie będę się skupiał na mieście jako na całości, ale na kilku jego mniejszych i większych symbolach, zajmujących przestrzeń publiczną i wpływających na jej odbiór oraz pamięć historyczną, którą przywołują.

Na sam początek naszej wycieczki po stolicy Węgier Andras, wraz ze swą przyjaciółką nasz przewodnik po mieście, zaparkował na placu przy pewnym oryginalnym pomniku, którego zdjęcie rozpoczyna dzisiejszą notkę. To w tym miejscu stał obalony podczas rewolucji 1956 roku pomnik Stalina (bardzo blisko stąd do budynku ambasady Serbii, dawniej Jugosławii, w którym skrył się wówczas premier kraju, Imre Nagy), tu też przechodziły defilady Armii Czerwonej. Dziś, dzięki kooperacji pomnika i parkingu, tego typu przemarsze nie są już możliwe. Pojedyncze pręty w kolorze rdzy wyrastają - z początku nieśmiało - z poziomu ziemi. Później pojawiają się coraz bliżej siebie, sięgają coraz wyżej, zmieniają kolor i materiał, by w końcu zjednoczyć się i rozbić, niczym lodołamacz, budapeszteński bruk. To pomnik jednocześnie abstrakcyjny i kontrowersyjny - jego usunięcia domagają się nie środowiska postkomunistyczne, ale skrajna prawica, która wolałaby w tym miejscu jakiś bardziej dosłowny, martyrologiczny posąg.

Zapewne dużo bardziej prawicowym środowiskom spodobałoby się bardziej dosłowne odwołanie się do historii Węgier, które można podziwiać (mówię to bez ironii - monument robi wrażenie) na Placu Bohaterów. Wybudowany na rocznicę tysiąclecia państwa węgierskiego, w latach 1896-1900, prezentuje w pigułce dzieje państwa Madziarów, którym opiekować się ma spoglądający ze szczytu wysokiego obelisku Archanioł Gabriel. Na jego podstawie odlano wyobrażenia siedmiu postaci, które miały być wodzami siedmiu plemion, z których narodzić się miał nowoczesny naród. Całość spina kolumnada z postaciami najznamienitszych władców Panonii, od świętego Stefana, który przyjął chrześcijaństwo (proces chrystianizacji był jednak na tyle płytki, że jeden z kolejnych władców Węgier uwieczniony na monumencie musiał radzić sobie z pogańską reakcją), aż po Lajosa Kossutha, który przewodził powstaniu narodowowyzwoleńczemu podczas Wiosny Ludów.

Poziom niezależności Budapesztu od Wiednia za czasów monarchii austro-węgierskiej dobrze ilustruje fakt, że Kossuth nie jest jedyną postacią buntującą się przeciw Habsburgom, która znalazła tu swe miejsce, np. Franciszek Rakoczy. Zobaczymy tu także co najmniej jedną postać, która odcisnęła swe piętno na polskiej historii, czyli Ludwika Andegaweńskiego, za którego panowania terytorium Węgier było największe w historii. Założenie pomnikowe na Placu Bohaterów to chyba najbardziej klasyczny przykład na to, w jaki sposób tworzy się mit narodowotwórczy i jak wpływa on na przestrzeń publiczną miasta. Obok niego znajdują się inne ważne instytucje, takie jak Muzeum Narodowe, będące depozytariuszami zbiorowej pamięci.

Inną pamięć przechowuje budapeszteńska synagoga. To miejsce pamięci o jednej z największych społeczności żydowskich na kontynencie europejskim, która po dziś dzień - jak mówią szacunki - ustępuje jedynie społeczności w Londynie. Nawet II Wojna Światowa, w przeciwieństwie do Polski, nie starła jej z powierzchni ziemi. Regent Węgier, sprawujący wówczas autorytarne rządy - Miklos Horthy - długo opierał się naciskom III Rzeszy na włączenie się do Holokaustu. Sytuacja zmieniła się, gdy planował zmianę sojuszy, wtedy to Niemcy wsparli przewrót faszystowskich Strzałokrzyżowców, przychylnie spoglądających na zbrodniczą eksterminację Romów i Żydów. Do Auschwitz trafiły społeczności z prowincji, pochód Armii Czerwonej uratował ludność żydowską w stolicy Węgier.

Dziś Holokaust przypomina drzewo-pomnik. Na jego gałęziach wiszą liście, nie są to jednak liście zwyczajne. To metalowe tabliczki, na których wypisano imiona osób, które zginęły w węgierskim rozdziale Zagłady. Na dziedzińcu bożnicy, w ogrodzie, spoczywają z kolei macewy z żydowskich cmentarzy, niegdyś rozsianych po kraju równie gęsto, co i w Polsce. Dziś skumulowano je w miejscu, który przypomina o dawnej wielokulturowości, z której nie zostało już tak wiele. Dość wspomnieć, że po II Wojnie Światowej wywieziono do Niemiec sporą część węgierskiej mniejszości niemieckiej. Wiele wytłumaczył mi jeszcze w Horanyi nowo poznany znajomy, studiujący urbanistykę i interesujący się historią swojego kraju. Gdy w XVIII wieku Turcy opuścili Węgry, spore połacie kraju były niemal opustoszałe. Bardzo niewiele - poza np. kamienicami na wzgórzu zamkowym w stolicy - zostało obiektów starszych niż rok 1700. W samym środku kraju zasiedlano rozmaite mniejszości, np. Słowaków, Serbów czy Bułgarów - po to, by kraj znów stanął na nogi. Aż do czasu połączenia dynamicznie rozwijających się Budy i Pesztu pod koniec XIX wieku jedno z nich - wybaczcie, ale muszę wyszperać, które - było de facto miastem niemieckim.

Historia pisze różne scenariusze, dlatego obok wielkich władców i codziennego życia w węgierskim tyglu narodów i wyznań działy się tu i inne zdarzenia. Oto na jednej z kamienic znaleźć można mapę miasta, zalanego w roku 1836 przez wezbrane fale Dunaju. Uwierzcie mi, że miejsce to od rzeki położone jest dość daleko. Mimo upływu czasu - została pamięć, która w wypadku wielu miast w Polsce została przerwana. Dobrze zatem czerpać z Budapesztu lekcje i inspiracje na temat tego, w jaki sposób o historii państwa i miasta opowiadać.

25 sierpnia 2011

Ukryta opcja węgierska?

W zeszłym roku podczas pobytu na Letniej Akademii Ekopolitycznej w podbudapeszteńskim Horanyi czułem się niezwykle światowo. Tematy, o których wówczas rozmawiano, w polskim dyskursie medialnym pojawiły się w najlepszym wypadku po około pół roku, jak w wypadku wątpliwości co do stanu strefy euro, w najgorszym zaś – w ogóle nie zagrzały swojego miejsca, tak jak dyskusja na temat alternatywnych metod uprawy roli. W tym roku poczułem się bardziej lokalnie – trochę tak, jakby moje przyjaciółki i przyjaciele z węgierskiej partii Zielonych – LMP – chcieli zająć się nieco więcej lokalnymi sprawami. Poprzez „lokalne” rozumiem kwestie węgierskie, które jednak mają swój szerszy, regionalny wymiar.

Osób spoza Węgier w tym roku było mniej niż w zeszłym, ale nie przeszkodziło to w wynajdywaniu ciekawych spostrzeżeń. Podczas wieczornej rozmowy wraz z Węgrami tłumaczyliśmy zaproszonemu paneliście z Holandii koncept Europy Środkowej, z którym podczas swoich przygód edukacyjnych w tym kraju Beneluksu w ogóle się nie spotkał. Tam prezentuje się podział kontynentu na Zachód i Wschód, tożsamy z dawnym podziałem na część towarowo-pieniężną oraz folwarczno-pańszczyźnianą. Wraz z Węgrami długo tłumaczyliśmy najróżniejsze aspekty istnienia naszych krajów i narodów – od geograficznego usytuowania między Niemcami a Rosją, poprzez poczucie bycia pomostem między poszczególnymi częściami kontynentu, po koncepcję „przedmurza Europy”, chroniącego ją niegdyś przed turecką inwazją. Jeśli sądzimy, że tylko Polska rości sobie prawo do tego tytułu, jesteśmy w błędzie – konkurujemy tu tak z Węgrami, jak i z Austriakami.

Z „bratankami” walczymy także o palmę największego, pokrzywdzonego przez historię cierpiętnika w regionie. Węgrzy mają w sumie gorzej niż my – nas po II Wojnie Światowej „przesunięto” nieco bardziej na zachód kontynentu, co sprawia, że po dziś dzień tęsknimy (ewentualnie zmusza się nas do tęsknoty) za mitycznymi „kresami”. Węgrzy po I Wojnie Światowej mieli gorzej – traktat z Trianon pozbawił ich 2/3 terytorium, co miało być formą ukarania kraju za udział w zmaganiach zbrojnych po stronie państw centralnych. Kara potrafiła przyjąć tak kuriozalne formy, jak oddanie kawałka zachodu kraju, Burgenlandu... Austrii, która była częścią (trudno uznać, że pomniejszą) upadłego imperium austro-węgierskiego. Po dziś dzień w basenie Karpat napotkać możemy na silne, zwarte społeczności Węgrów, mieszkające poza tym krajem – w dziś rumuńskim Siedmiogrodzie, serbskiej Wojwodinie czy na południu Słowacji. Ich aktualne ojczyzny przez lata usiłowały stosować strategie asymilacyjne, i często dopiero wejście lub perspektywa wejścia krajów regionu do Unii Europejskich doprowadziła do zahamowania tego procesu.

Węgierscy Zieloni są z debatą narodowościową do przodu w stosunku do polskiego głównego nurtu. Ten albo podchodzi bezkrytycznie do polskiego dziedzictwa na terenach dzisiejszej Ukrainy, Białorusi czy Litwy, albo chętnie w ogóle rezygnuje z rozpatrywania i przejmowania od populistycznej, nacjonalistycznej prawicy koncepcji polskości, naiwnie wierząc, że nad Wisłą zatriumfuje naiwnie rozumiany kosmopolityzm. Debata nad Dunajem wydaje się być w zupełnie innym miejscu – nic dziwnego, wszak obecność w parlamencie nacjonalistycznej partii Jobbik zmusza progresywne siły polityczne – w tym LMP – do zejścia na ziemię i zaangażowani się w spór o narodową tożsamość. Podczas Letniej Akademii Ekopolitycznej obejrzałem węgierski dokument „Każdy jest obcym”, poświęcony społeczności węgierskiej we wschodnim Siedmiogrodzie – Kraju Szeklerów. Ale – czy na pewno są oni Węgrami? Ludzie wypowiadający się do kamery poszukują własnej tożsamości, większej autonomii od rządu w Bukareszcie, nie zaś staniem się węgierską enklawą w rumuńskim terytorium. Działacze lokalnej społeczności sceptycznie podchodzą do prób objęcia rządu dusz w rejonie przez węgierskich nacjonalistów, w zamian pielęgnując własne tradycje, różnice w wymowie węgierskiego między nimi a ludźmi z Węgier, a także kreując własną historię i teraźniejszość, chociażby poprzez własną flagę regionu.

Z polskiej perspektywy nieco szokująco brzmią wypowiadane w filmie, trącące ksenofobią opinie, w rodzaju wywodzenia pochodzenia Rumunów z mieszania się Wołochów i Cyganów, co oceniane jest jako zjawisko negatywne. Nieco zdziwienia budzi niedawne poparcie przez LMP autonomii dla Kraju Szeklerów, który niewątpliwie w obrębie Węgier się nie znajduje. Trochę dziwnie bym się czuł, gdyby moi czescy czy niemieccy znajomi popierali autonomię którejkolwiek części mojego kraju, co już pokazuje sporą, mentalnościową różnicę. Węgierscy Zieloni powołują się nie tyle na poczucie etnicznej wspólnoty (sceptycznie oceniali chociażby pomysły prawicowego rządu Fideszu na przyznanie praw wyborczych Węgrom nie mieszkającym w kraju), co na uniwersalne poszanowanie praw mniejszości, analogiczne do uznania prawa do autonomii Tybetańczyków. Niewątpliwie mocnym argumentem na rzecz spójności ich poglądów jest fakt, że przy okazji debaty na temat nowelizacji węgierskiej ordynacji wyborczej opowiedzieli się za zwolnieniem mniejszości narodowych w swoim kraju z obowiązku przekroczenia progu wyborczego do uczestnictwa w podziale mandatów.

Opowieści uczestniczek i uczestników wspomnianego pokazu filmowego nakreśliły skomplikowaną sytuację narodowościową w regionie. W Rumunii proces asymilacji szczególnie silnie postępował za czasów dyktatury Ceausescu, kiedy to wiele niegdyś przeważnie niemieckich bądź węgierskich miejscowości zostało zdominowanych przez Rumunów. Powoduje to obawy pozostałych na miejscu mniejszości i ich zamykanie się przed obcymi wpływami. W ten sposób Szeklerzy izolują się zarówno od Węgrów, jak i Rumunów, do niedawna nawet między poszczególnymi wioskami w regionie nie brakowało konfliktów. Z tego co mówiła mi po swej podróży na Bukowinę moja siostra, podobne odruchy dominują w polskich wsiach tego fragmentu Rumunii, w których szaleje dystans do aktualnej ojczyzny, spiskowe teorie dotyczące świata, izolacjonizm i poczucie własnej wyższości. Wskazuje to, że postawa tego typu jest czymś szerszym niż jedynie wzbudzoną przez nacjonalizm irredentą – trudno przecież spodziewać się, by polscy mieszkańcy Bukowiny, która nigdy fragmentem Polski nie była, liczyli na powrót do mniej lub bardziej mitycznej „macierzy”.

Wygląda na to, że żarty z sąsiadów zostają z nami. Węgrzy opowiadać będą o porośniętych włosami stopach Serbów, Polacy zżymać się będą na bycie posądzanymi przez Niemców o kradzież samochodów, jednocześnie w niewybredny sposób okazując swoją cywilizacyjną wyższość nad Ukrainkami, niańczącymi im dzieci, a wraz z „bratankami” z Panonii będą spierać się, który z naszych narodów został bardziej pokrzywdzony przez historię. Można się na to oburzać, można też spróbować zbadać przyczyny tego stanu rzeczy i zaproponować konkretne rozwiązania, zasypujące podziały między państwami i społeczeństwami regionu. Bardzo chciałbym, żebyśmy wyszli poza mało wybredne dowcipy, i by wzajemne zrozumienie nie było jedynie przywilejem intelektualnych elit, ale codziennym doświadczeniem każdej i każdego z nas.

Mój nowy, holenderski znajomy zainteresował się „Lalką” Bolesława Prusa – ciekawe, czy spełni swoją obietnicę i przeczyta...

24 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Zielone sukcesy na Węgrzech i w Europie

Gerard Heffner, jeden z założycieli niemieckich Zielonych: Zielonych nie założyło dwóch czy trzech facetów, ale żywe ruchy społeczne. Pamiętajmy o fakcie, że w latach 70. XX wieku inicjatywy pozarządowe miały znacznie więcej członkiń i członków niż partie polityczne. Pamiętajmy także, że Zieloni byli pierwszą po II Wojnie Światową nową partią, która weszła do Bundestagu. Nie byłoby tego, gdyby nie olbrzymia zmiana społeczna, jaka stała za sukcesem tak ruchów społecznych, jak i partii Zielonych. Nie mam problemu w tym, że inne partie przejmują nasz program i prawicowy rząd wygasza elektrownie atomowe – naszym zadaniem jest być ciągle w awangardzie w porównaniu z innymi partiami.

Czekać nasz może bardzo niegościnne stulecie – wiele wskazuje na to, że nie stoimy już przed wyborem, czy ekonomia ulegnie zazielenieniu czy nie, ale czy procesy te zostaną zrealizowane w demokratycznym procesie, czy zostaną narzucone w autorytarny sposób, czego bym sobie nie życzył. Bywają noce, kiedy nie mogę spać po nocach z powodu sytuacji naszego kontynentu. Problemem nie jest fakt, że Grecja nie ma pieniędzy – problemem jest fakt, że pieniądze oderwały się od produkcji. 85% krążących w gospodarce pieniędzy krąży w sektorze finansowym, spora ich część to po prostu kapitał spekulacyjny. Amerykański kryzys mieszkaniowy pokazał, że wiele nieruchomości nie ma takiej wartości, jak deklarowano. Pożyczanie pieniędzy na ratowanie Europy przez Niemcy to de facto pożyczanie pieniędzy od banków i generowanie dalszej ilości długów – długów, które mogą powstawać dzięki temu, że wydaliśmy pieniądze na ratowanie tych samych banków, w których teraz się zadłużamy.

Nie stać nas jako na dotychczasowe partie klasowe, szczujące jedne grupy przeciwko innym, nie mieścimy się w ciasnych ramach idei liberalnych, konserwatywnych czy socjalistycznych – bardzo mocno wierzę w to, że Zieloni są partią, które przywracają godność wszystkim ludziom i znaczenie dobru wspólnemu. Stąd nasza koncepcja reform podatkowych – zmniejszania opodatkowania zjawisk, które przyczyniają się do dobra wspólnego, takich jak praca, na rzecz zwiększania opodatkowania tego, co uszczupla wspólne zasoby, jak zanieczyszczenie środowiska. Tymczasem dziś bardziej uregulowana jest działalność związana z uprawą żywności niż krótka sprzedaż akcji, służąca spekulacji. Nie da się podtrzymać takiego stanu rzeczy, nie da się podtrzymać status quo, w którym prywatyzuje się wszystkie zyski, a uspołecznia wszystkie koszty, co prowadzi do społecznej zapaści. Zadaniem Zielonych jest podnoszenie tych kwestii i poszukiwanie rozwiązań zapewniających zarówno równowagę ekologiczną, jak i społeczną. Zielona ekonomia musi uwzględniać zarówno indywidualną wolność, jak i społeczną równość.

Oczywiście, jeśli patrzymy się na wartości rewolucji francuskiej: wolność, równość i solidarność, i jako lewicę uznamy wówczas ich zwolenników, a prawicę – przeciwników, wtedy oczywiste jest, że jestem lewicowcem, tak jak cały ruch Zielonych. Jednocześnie jednak, patrząc przez pryzmat liberalnych wartości, takich jak indywidualna wolność czy jakość demokracji, nie ulega dla mnie wątpliwości, że Zieloni są dziś większymi liberalnymi demokratami niż tradycyjne partie liberalne. Poszerzamy już promowane wartości, na przykład solidarność nie kończy się dla nas na solidarności wewnątrz państw, ale rozszerzamy ją także na inne kraje, przyszłe pokolenia i inne gatunki. Mieliśmy wielką debatę na początku naszej obecności w Bundestagu na temat tego, w którym miejscu ław poselskich powinniśmy siedzieć. Chciano usadowić nas na skrajnej lewicy, ale ostatecznie udało nam się – z czego jestem dumny – zdobył ławy w środku Bundestagu. Tłumaczę to tak, że nie jesteśmy jedynie jakimś skrzydłem dotychczasowej, lewicowej myśli – chociaż niewątpliwie jesteśmy lewicowym projektem, o lewicowych korzeniach – lecz niezależną siłą, pragnącą być w centrum społeczeństwa, która nie jest skazana na byciem mniejszym koalicjantem socjaldemokratów.

Odróżniam kwestię politycznej filozofii, która w partiach reprezentowanych w panelu jest mniej więcej taka sama, od samookreślenia się na scenie partyjnej danego kraju. Szanuję i rozumiem zarówno strategię LMP, która wykorzystując fakt, że węgierska partia socjalistyczna daleka jest od realizowania lewicowych ideałów pragnie stać się nowoczesną, ekologiczną, lewicową alternatywą dla nich, jak i saksońskich Zielonych, bardziej dystansujących się od dychotomii lewica-prawica na obszarze, w którym funkcjonują już 2 silne partie po lewej stronie – SPD i Die Linke.

Antje Hermene, współprzewodnicząca saksońskiego oddziału Związku'90/Zielonych: W 2004 roku po 10 latach udało nam się jako pierwszemu oddziałowi Zielonych w Niemczech Wschodnich wejść do Landtagu – dziś jest bardzo spora szansa, że po tegorocznych wyborach w regionach będziemy obecni we wszystkich 16 regionalnych parlamentów. Naszą strategią jest nie tyle podpinać się pod już istniejącą, lewicową etykietę, ta bowiem została skompromitowana przez komunistów, ale pokazywanie się jako partia nowych, lewicowych pomysłów na redystrybucję społeczną i sprawiedliwość ekologiczną, prezentowanie nowych wizji życia w przyszłości. Poszukiwanie nowych odpowiedzi na problemy społeczne jest naszą siłą – odpowiedzi udzielają nam już dziś Chiny i Stany Zjednoczone, ale umówmy się, że nie prezentują one zielonej wizji świata. Połączenie wizji obywatelskich ruchów opozycyjnych byłej NRD – Związku'90 z bardziej lewicującymi Zielonymi nie zawsze było proste, ale uważam, że nie ma innego, lepszego wyjścia, jak łączyć tego typu elementy w partyjnym przekazie.

Pamiętam, jak 20 lat temu, po upadku muru berlińskiego, pojawiały się hasła na murach w rodzaju „Kapitalizm nie wygrał – jedynie się przepoczwarzył”. Rozumiem także, jak muszą czuć się dziś Grecy i jakie są koszty bycia niekonkurencyjnym we współczesnym świecie – pochodzę z państwa, którego majątek został sprzedany w kilka dni dosłownie za bezcen.Dziś system finansowy oderwał się od polityki i realnej gospodarki, co stanowi największy problem dla globalnego świata. Dwukrotnie w ciągu ostatniego stulecia kryzysy ekonomiczne prowadziły do wybuchu wojen światowych. Kryzys, który zaczął się w roku 2008 roku od banków i przetoczył się przez rynek mieszkaniowy, przedsiębiorstwa i budżety władz publicznych, chyba się nie skończy. Albo system stanie się bardziej trwały i zrównoważony, albo upadnie. Świat staje się coraz bardziej skomplikowany, a jego problemów nie rozwiąże już go jakaś wybitna jednostka, dysponująca dużą władzą. Doświadczać będziemy problemów, związanych z brakiem pieniędzy. Chiny mogą nas pobić pod względem kosztów pracy, ale nie pobiją nas pod względem wolności i demokracji, bez których nie ma niezbędnych dla rozwoju innowacji. Przez pierwszą ćwierć życia żyłam w komunizmie, w którym pieniędzy chronicznie brakowało, drugą – w kapitalizmie, który jedynie udawał, że dysponuje dużymi pieniędzmi i teraz ponosimy koszty tego udawania. Mam nadzieję, że trzecia ćwiartka mojego życia upłynie w mniej skrajnym systemie społeczno-ekonomicznym. Mam nadzieję, że powróci podział na dwa rodzaje systemu bankowego – jeden zajmujący się działalnością kredytową dla zwykłych ludzi i drugi, zajmujący się swobodnym inwestowaniem, który nie będzie już nigdy mógł zostać uratowany przez państwa członkowskie.

Zieloni dla osiągnięcia sukcesu potrzebują znaleźć 2-3 tematy, o których ludzie dyskutują wieczorami przy piwie i stać się główną siłą opozycyjną, która zna odpowiedź na bolączki w tych dziedzinach. Wśród nich na pewno jest miejsce na 1 temat społeczny i 1 ekonomiczny. Budowanie kompetencji przynosi rezultaty – dla przykładu gdy wszystkie inne partie w Saksonii mówiły o konieczności cięć budżetowych w celu zahamowania rosnącego zadłużenia prowincji, Zieloni przyjęli odmienną taktykę, przygotowując alternatywny budżet, skupiający się na poprawie efektywności wydatkowania publicznych pieniędzy. Wzbudził on zainteresowanie nawet w partyjnych dołach CDU.

Anni Sinnemaki, była przewodnicząca fińskich Zielonych: To prawda, że żyjemy w kraju, który wiele osiągnął i z którego można być dumnym, na przykład w kwestii równości płci. Nadal pozostaje tu wiele do zrobienia, uważam bowiem, że nadal jesteśmy dość konserwatywnym krajem i mamy skąd czerpać pomysły na zmianę społeczną – chociażby z sąsiadującej z nami Szwecji. Obecny, sześciopartyjny rząd jest czwartym, w którym uczestniczymy od 1995 roku. Z perspektywy czasu uważam, że ludzie szanowali nasze decyzje i udział w rządach, w których nie zawsze było różowo. Trudno było nam wytłumaczyć się z kwestii fiaska w przekonaniu innych partii do rezygnacji z rozwoju energetyki jądrowej, która dla wielu naszych wyborczyń i wyborców nie jest jedynie kwestią energetyki, ale także demokracji i koncentracji władzy. Mimo to nadal funkcjonujemy na krajowej scenie politycznej.

Nasza sytuacja jako zielonych polityków i polityczek jest trudna, co pokazuje obecny kryzys – koniec końców trudno nam przecież zdecydować się odmówić finansowania bankom, bez których grozi nam załamanie ekonomiczne. To, że pompują one bańkę finansową nie oznacza, że jej pęknięcie nie ma wpływu na realną gospodarkę. Potrzeba nam więcej środków na inwestycję – poprawę efektywności naszych domów, stworzenia nowych źródeł energii – bez których nie ma mowy o ograniczeniu emisji gazów szklarniowych. Potrzebne do tego regulacje konieczne są do opracowania i wdrożenia na szczeblu europejskim, próby na szczeblu poszczególnych państw członkowskich będą znacznie mniej skuteczne.

Andras Schiffer, lider frakcji parlamentarnej węgierskiej LMP: XXI wiek, jak zauważył Ralph Dahrendorf, może być wiekiem Zielonych, tak jak wiek XX był wiekiem socjaldemokracji. Siła przekonań politycznych polega jednak nie tyle na wynikach wyborczych poszczególnych partii, ale zdolności do przekonywania, że są one konieczne do wdrożenia. Węgry są krajem półperyferyjnym, i w jak innych krajach regionu towarzyszy nam marzenie o byciu równie skutecznym w doszlusowaniu do globalnego centrum za pomocą skierowanej na konsumpcję modernizacji. W latach 90. XX wieku, podczas szczytu wpływów neoliberalizmu w regionie tłumaczono brak partii Zielonych faktem, że ludzie są na nie jeszcze zbyt biedni. Dziś, kiedy partie Zielonych są w parlamencie Vanuatu i innych krajów Globalnego Południa, jest niemożliwością obrona tezy wiążącej rozwój ekopolityki z poziomem PKB.

Dużo bardziej realną przeszkodą w rozwoju zielonej myśli politycznej była pozycja dawnych partii postkomunistycznych, z neoficką gorliwością wdrażających program wiążący modernizację z neoliberalną globalizacją. Progresywne tradycje z czasów przed II Wojną Światową zostały zniszczone przez reżim komunistyczny – ich przywrócenie może być szansą na dalszy rozwój ekopolityki w regionie. Słaba recepcja zachodniego roku 1968 na Wschodzie sprawiła, że spora część ruchów ekologicznych miała konserwatywne zabarwienie, co w latach 90. skutkowało praktycznym brakiem krytyki kapitalizmu. Gdy ktoś uprawiał ją w 1990 roku, traktowany był jako komunista, gdy czynił tak 5-10 lat temu uważany był za faszystę lub – w lepszym wypadku – jako głupca. Mamy dziś do czynienia nie z lewicą czy prawicą, nie z politykami, ale z technokratami i populistami. Mamy także słabo rozwinięte społeczeństwo obywatelskie. Mówiliśmy o ruchu miliona osób, sprzeciwiających się reformie medialnej rządu Viktora Orbana – ja byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby choć 200 tysięcy wyszło na ulicę w proteście przeciwko ograniczaniu praw pracowniczych. Musimy zdemaskować kłamstwo, jakoby liberalizm ekonomiczny był w stanie rozwiązać wszystkie problemy społeczne!

Nie tylko sektor finansowy działa wadliwie – podobne problemy możemy zaobserwować w systemie medialnym, spłycającym debatę medialnym. Kiedy mówimy o globalnych źródłach lokalnych problemów, zarzuca się nam, że nie mówimy o temacie, o który jesteśmy pytani – a przecież nie da się wytłumaczyć skomplikowania świata prostymi hasłami! Gdy pewnego razu konserwatywno-liberalny dziennikarz zaatakował mnie za to, że LMP walczy o wzmocnienie prawa do strajku, argumentując, że osłabi to gospodarkę, odparłem, że nie interesuje mnie ekonomia sama dla siebie – jest jedynie narzędziem służącym zaspokajaniu ludzkich potrzeb. Taki tryb funkcjonowania „IV władzy” dolewa oliwy do ognia populizmu i pozwala Viktorowi Orbanowi na prezentowanie sukcesów węgierskiej prezydencji, która moim zdaniem była zmarnowaną szansą naszego kraju na zaprezentowanie pozytywnych rozwiązań globalnych problemów. Przez 20 lat serwowano nam neoliberalne kłamstwa, takie jak twierdzenie o swobodnym przepływie towarów i kapitału. Jakim prawem chcemy zabraniać krajom i kontynentom zakazywania importowania nafaszerowanej antybiotykami żywności?

23 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Od miejskiego blogowania do planowania przestrzennego

Lary Pitka-Kangas, wiceburmistrz współrządzących szwedzkim Malmo Zielonych, odpowiedzialny za zrównoważony rozwój miasta: Pojawia się pokusa do nazywania miast problemami, ja jednak uważam, że mają one potencjał do bycia inkubatorami rozwiązań globalnych problemów. Trwałe, zrównoważone miasta składają się dla mnie z 4 filarów: ekologicznego, społecznego, ekonomicznego i kulturowego. Kaskiem, który chroni zrównoważony rozwój, jest demokracja. Sens miasta tworzą ludzie go zamieszkujący – każda zamieszkująca go grupa postrzega je inaczej, a zadaniem władz miasta jest podejmowanie dialogu z nimi.

Malmo ma 300 tysięcy mieszkanek i mieszkanek, wraz z pobliską stolicą Danii, Kopenhagą, tworzy aglomerację zamieszkaną przez ok. 2,5 miliona osób. Jednym z naszych sukcesów była rewitalizacja obszarów dawnych stoczni w mieście, które popadły w ruinę po przeniesieniu produkcji stoczniowej do Korei Południowej. Rozpoczęliśmy wykorzystywanie najróżniejszych technologii – od paneli słonecznych, poprzez morską elektrownię wiatrową, produkującą energię dla 60 tysięcy gospodarstw domowych, po zbiórkę deszczówki. Naszym celem jest osiągnięcie celu bycia trwałym, zrównoważonym, w pełni przyjaznym dla klimatu miastem do roku 2020, co osiągniemy dzięki redukcji zużycia zasobów nieodnawialnych. Jednym z działań, które udało mi się przeprowadzić, było zdarcie asfaltu z kilku szkolnych podwórek i danie dzieciom możliwości ich zmiany w zielone ogródki, co zwiększyło ilość terenów zielonych w mieście. Pamiętajmy, że jedno drzewo jest w stanie obniżyć ilość zanieczyszczeń powietrza na ulicy nawet o 40%. Praca przy tym projekcie zbliżyła do siebie dzieci i dorosłych z różnych grup społecznych i o różnym pochodzeniu etnicznym. Innym pomysłem, który przyjął się w Malmo, była promocja oddolnego sadzenia zieleni (guerilla gardening) i przejmowanie parkingów przez lokalny biznes, np. stoliki kawiarniane. Nasze działania to nie tylko ekologia – udało nam się na przykład doprowadzić do przyjęcia etycznej polityki inwestowania pieniędzy przez miasto, tak, by nie trafiały one np. do koncernów zbrojeniowych, rozpoczęliśmy także dyskusję nad globalnym wymiarem funkcjonowania naszego miasta.

Bartłomiej Kozek, Zieloni: To, co moim zdaniem utrudnia przejście na stronę zrównoważonego rozwoju miast w Europie Środkowej, to zjawisko opisane przez Haralda Welzera jako „infrastruktury mentalne” dominujące przekonanie o odwieczności wielu zjawisk, które odwieczne nie są, takich jak wzrost gospodarczy, wyższa konsumpcja czy indywidualna motoryzacja. W kontekście Warszawy dominuje przekaz nadal utożsamiający nowoczesność z budową coraz większej ilości infrastruktury, nie zawracający sobie głowy faktem, że chociażby budowa wieżowców w centrum miasta może się przyczynić do wzrostu ilości korków albo pogorszyć cyrkulację i powiększyć poziom zanieczyszczenia powietrza. Zieloni mają w Polsce trudne zadanie budowy infrastruktury mentalnej zrównoważonego rozwoju – konceptu, który nie promuje prawie żadna inna partia polityczna w Polsce. Prawie, bowiem określenie to stosuje... Prawo i Sprawiedliwość, sprowadzające je jedynie do wymiaru likwidowania dysproporcji między bardziej a mniej rozwiniętymi częściami kraju.

Żeby nie zabrzmieć zbyt pesymistycznie, opowiem o ziarnach zmian, które niosą nadzieję na lepsze czasy. Przede wszystkim takim ziarnem są ruchy miejskie, zajmujące się kwestią przestrzeni publicznej. Eksplozja debaty na temat jej kształtu, jakości oraz tego, kto ma do niej prawo, zaczęła się wraz z „Dotleniaczem” Joanny Rajkowskiej – niepozornym oczkiem wodnym, porośniętym trawą, który powstał na obszarze zdewastowanego, warszawskiego Placu Grzybowskiego. Chociaż ostatecznie nie przetrwał on rewitalizacji, zastąpiony zabetonowanym bajorem, rozbił dychotomiczny podział rozumienia rewitalizacji i modernizacji na wybór między parkingiem a kolejnym martyrologicznym pomnikiem. Dowodami na rozwój oddolnych inicjatyw jest niedawny wynik wyborczy poznańskiego stowarzyszenia My. Poznaniacy i niedawno zakończony Kongres Ruchów Miejskich w tym mieście, a także postępy lokalnych komitetów w wyborach w kilku dzielnicach w Warszawie. Dobrą ilustracją tej sytuacji było niedawne przejęcie władzy na warszawskim Ursynowie przez lokalny komitet „Nasz Ursynów” z rąk rządzącej miastem i krajem Platformy Obywatelskiej.

Wyzwań przed nami nie brakuje – żyję w mieście, w którym różnica w długości życia między najbiedniejszą a najbogatszą częścią miasta sięga około 15 lat i w którym poszczególne ruchy społeczne nie współpracują ze sobą. Żyję jednak także w mieście, w którym powstał projekt „kawy za złotówkę”, dzięki któremu pomoc społeczna umożliwia osobom starszym wyjście z domu, spotkanie się ze znajomymi i napicie się kawy lub herbaty za symboliczną kwotę – dla nich zapłacenie od 6 do złotych za jedną kawę, a tyle może ona kosztować w stołecznych kawiarniach, byłoby trudno osiągalnym wysiłkiem ekonomicznym. Żyję także w mieście, w którym – omijając medialny oligopol – tworzymy darmowy kwartalnik „Zielone Wiadomości”, dzięki którym docieramy do osób, które nie dowiedzą się o nas z Internetu (np. osób starszych) i staramy się rozwijać współpracę między ruchami społecznymi. Liczę na to, że przyniesie to rezultaty w przyszłości.

Laszlo Lesley Vargas, bloger z Budapesztu: Siedzę między dwoma politykami partyjnymi – najczęściej nie lubię takowych, lubią mówić o przyszłości, a nie o rozwiązaniach problemów dnia dzisiejszego. Burmistrz naszej dzielnicy z Fideszu dość szybko zapomniał o swoich przedwyborczych zobowiązaniach, więc mój dystans nie jest nieuzasadniony. W dzielnicy miasta, w której żyję, nadal brak koszy na śmieci, w przeciwieństwie do psich kup na trawnikach. Lubię myśleć o dobrych przykładach, jak o starym pomyśle z angielskiego miasta Halifax z lat 50. XX wieku, kiedy to grupki chodzących parami lub trójkami dzieci, zawstydzających dorosłych podnoszeniem i oddawaniem śmieci, które wyrzucali na chodniki. To proste działanie sprawiło, że miasto stało się dużo czystsze i stało się inspiracją dla podobnych działań na Węgrzech. Walczyłem o zwiększenie widzialności działań lokalnego centrum kultury w dzielnicy i przez jakiś czas udało się mi prowadzić bloga tej instytucji. Kiedy go zamknąłem po tym, jak owe centrum kultury założyło własną stronę internetową – a długo musiałem zabiegać o to, by w końcu zgodzili się na tę formę promocji – zostałem... podany do sądu za zniszczenie ich własności!

Głos z sali: Czasem do zazieleniania miast można wykorzystać... chęć konkurowania. Burmistrz jednej z maltańskich miejscowości zaapelował o dekorowanie mieszkań kwiatami. Chcący konkurować ze swoimi sąsiadkami i sąsiadami we wszystkim ludzie szybko sprawili, że miasto obrodziło kwiatami.

22 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Polityka zatrudnienia w Europie

Anni Sinnemaki, była zielona ministra pracy w Finlandii w latach 2009-2011: Moim zdaniem edukacja jest najlepszym, co możemy dać osobom bezrobotnym – fińskie doświadczenia pokazują, że ma ona lepsze efekty niż subsydiowana praca. Im ludzie są bardziej wykształceni, tym większa ich szansa na znalezienie pracy wysokiej jakości w naszym kraju – nawet wśród osób po 50 roku życia. Pojawia się u nas debata na temat młodych, wykształconych kobiet, które otrzymują niepewne zatrudnienie, jak na razie jednak nie znajduje to większego odzwierciedlenia w statystykach.

Co rozumiem poprzez aktywną politykę zatrudnienia? Indywidualne wsparcie osób bezrobotnych, porady prawne, trwające nawet dwa lata szkolenia, finansowe wspieranie zatrudnienia, także dla zatrudniającego osoby bezrobotne przedsiębiorcy, a także wsparcia – zarówno informacyjne, jak i finansowe – dla osób zakładających własną działalność gospodarczą, co najczęściej wspiera u nas głównie przedsiębiorstwa jednoosobowe. Chciałabym, by część środków aktualnie przeznaczanych na pasywne zasiłki (wypłacane przez 500 dni bycia na bezrobociu i powiązane z wysokością dotychczasowych zarobków) przeznaczonych zostało na te proaktywne działania, tak, by spadało zagrożenie długotrwałym wypadnięciem z rynku pracy.

Jak wygląda to w praktyce? Spójrzmy na sytuację ludzi młodych w Finlandii. Mamy tu przyjętą przez rząd gwarancję, że każda osoba do 25 roku życia będzie albo studiowała, albo pracowała, albo chociaż brała udział w szkoleniach w ciągu 3 miesięcy od wejścia na rynek pracy. Jak na razie współczynnik osób młodych, którzy zapisują się w urzędzie pracy i w ciągu zadeklarowanego przez rząd czasu otrzymują studia, pracę bądź trening, wynosi 80% - nadal mamy zatem 20%, którzy potrzebują więcej zasobów w celu osiągnięcia założonego, politycznego celu. Nawet inne kraje nordyckie nie mają tak silnego zobowiązania wobec osób młodych co my. Założenie to jest ważne, gdyż wczesne wypadnięcie z rynku pracy lub edukacji ma długofalowe skutki dla przyszłego życia zawodowego i szans na zdobycie dobrze płatnej, satysfakcjonującej pracy. Nie mamy u nas tak dużych problemów z problemami osób młodych na rynku pracy, nie liberalizowaliśmy bowiem rynku pracy w kierunku ekonomicznych zachęt dla pracodawców do zatrudniania nowych pracowników na elastycznych umowach o pracę.

Nie brakowało u nas dyskusji nad tym, czy subsydiowane przez państwo miejsca pracy mają sens, wydaje mi się jednak, że praca w sektorze publicznym w jakiś sposób rozwija sufit i umożliwia młodzieży dalszą karierę zawodową. Istotnym pracodawcą tego typu, przyjmującym młode osoby, są samorządy. Dbamy o to, by osoby o niskim wykształceniu skończyły szkołę średnią, wynajdujemy także grupy szczególnego ryzyka – niewykształconych młodych mężczyzn, którzy nie mają już tak wiele jak kiedyś szans na znalezienie zatrudnienia w przemyśle, osoby o imigranckim pochodzeniu oraz społeczność romską w Finlandii. Wiele samorządów zdecydowało się na przyjęcie zobowiązań dotyczących ilości zatrudnionych w placówkach publicznych osób pochodzenia romskiego.

Jeszcze krótko o kwestii zatrudnienia kobiet w naszym kraju. W 2010 roku stopa zatrudnienia w Finlandii wyniosła 66,9%, podczas gdy na Węgrzech w tym samym czasie – 50,6%, w Polsce – 53%, a w Holandii – 69,3%. Nasze kobiety są wysoce wykształcone, stanowią 55% osób studiujących. Wysokiej jakości opieka nad dziećmi jest podstawą ułatwienia ich wejścia na rynek pracy – rząd zobowiązuje się do znalezienia opieki dla dziecka w ciągu 4 miesięcy. Jak na razie w innych krajach skandynawskich stopa zatrudnienia kobiet jest wyższa niż u nas, co wiąże się z bardziej równym podziałem pracy domowej między kobietami i mężczyznami – jako Zieloni domagamy się wydłużenia urlopu dla ojców w odpowiedzi na ten problem. Jak na razie urlop macierzyński trwa 5 miesięcy, a dodatkowy rodzicielski – kolejne 5.

Bela Galgoczi, węgierski działacz związkowy przy jednym z europejskich związkowych instytutów badawczych: Moim zdaniem nie ma europejskiej polityki zatrudnienia, są jedynie listy pobożnych życień, takie jak chociażby Europa 2020. Pamiętajmy, że polityka zatrudnienia nie musi się przyczyniać w bezpośredni sposób do tworzenia miejsc pracy. Ważnym aspektem, jaki musimy brać pod uwagę, jest dynamicznie zmieniający się kontekst ekonomiczny, na który odpowiedzią wydaje się być model flexicurity – połączenia elastyczności (zarówno zwalniania i zatrudniania przez pracodawców, jak i kształtowania czasu pracy) z hojnymi wydatkami państwa na wydatki społeczne i aktywną politykę rynku pracy. Problem w tym, że stawiania tu za wzór Dania wydaje na te aktywne narzędzia 5% swojego PKB, podczas gdy Węgry około 0,5% PKB, podobnie niskie wskaźniki wykazać można w Polsce, w krajach bałtyckich w praktyce w ogóle nie istnieją.

Od niedawna coraz więcej słychać zachwytów nad reformami niemieckiego rynku pracy, przeprowadzonymi w latach 2004-2005, których to zachwytów nie podzielam, w przeciwieństwie do węgierskiego rządu. Ich filozofia polegała na ścięciu wsparcia finansowego dla rynku pracy oraz zabezpieczeń społecznych i unifikacji zasiłków. Jednocześnie zwiększono rolę państwowych ośrodków pośrednictwa pracy, co miało się przyczynić się do poprawy jakości jego funkcjonowania, odniosło jednak przeciwne skutki. Poprawiły się wskaźniki bezrobocia, jednak spora część nowych miejsc pracy powstała w pęczniejącym sektorze niskopłatnych zajęć. Pośrednictwo pracy ma za zadanie wspierać płynne przejście z jednej pracy do drugiej – problem polega na tym, że nie zawsze po drugiej stronie, jak w wypadku Węgier, tej drugiej pracy nie ma. W Niemczech już zresztą mówi się o powstaniu „pokolenia szkoleń”. W naszym kraju mamy do czynienia ze strukturalnym, odziedziczonym po transformacji ekonomicznej bezrobociem, który to problem pozostaje nierozwiązany. Do tworzenia miejsc pracy można wykorzystać proces zazieleniania ekonomii, na przykład za pośrednictwem programów termorenowacyjnych.

Virag Kaufer, posłanka LMP zajmująca się kwestiami pracy i polityki społecznej: Naszym zdaniem aktualna sytuacja naszego kraju jest pokłosiem polityki gospodarczej całych 20 lat. Nowy, prawicowy rząd Fideszu zapewniał, że stworzy milion nowych miejsc pracy, szybko przekonaliśmy się jednak, że ich polityka nie przyniesie zamierzonych skutków. Wprowadzono podatek liniowy, co oznaczało wzięcie udziału w podatkowym wyścigu na dno i przyniosło deficyt budżetowy, w dużej mierze uniemożliwiający publiczne inwestycje w poprawę sytuacji na rynku pracy. Już ścięto wydatki na aktywną politykę publiczną na rynku pracy i skrócono czas obowiązkowej nauki z 18 do 16 roku życia, co ma wypchnąć młodych ludzi na rynek pracy. Prawica w ten sposób chciałaby sprowadzić zagraniczne inwestycje, jednak nie odnosi istotnych sukcesów na tym polu. Planuje także dalsze uelastycznianie kodeksu pracy, pod płaszczykiem flexicurity wprowadzając jedynie jedynie jej elastycznych fragmentów, co stoi w sprzeczności z zielonym programem odrodzenia gospodarczego.

Problemem jest nie fakt, że ludzie nie chcą pracować, ale że po dziś dzień nie poradziliśmy sobie z bezrobociem będących skutkiem transformacji ekonomicznej. Są rejony naszego kraju, w których po prostu nie da się pracować, a jedynym istotnym pracodawcą jest państwo. Chcemy przywrócić progresywny system podatkowy, by zdobyć fundusze do zbliżenia naszego kraju do nordyckiego modelu społecznego. Tymczasem rząd Fideszu, zasłaniając się niemieckimi reformami, chce skrócić czas wypłacania zasiłków do... 90 dni! Orban forsuje powiązanie dostępu do zasiłków z pracą, co oznacza przyjęcie programów przymusowych robót publicznych, które w żaden sposób nie przyczynia się do podnoszenia kwalifikacji osób, które po powrocie w rodzinne strony nie nadal nie mają szans na zatrudnienie. Wycofuje się z aktywnej polityki rynku pracy, a nawet z poszukiwania porozumienia w obrębie komisji trójstronnej. Przykład subsydiowanych robót publicznych pokazuje, że nadal są pewne zasoby finansowe dla lepszej polityki, stymulującej długotrwałe zatrudnienie.

Problemem Węgier jest wpadanie ludzie w pułapkę wyboru między niedużymi świadczeniami socjalnymi a słabo płatną pracą. Osoba samozatrudniona, rozpoczynająca własną działalność, automatycznie traci prawo do zasiłków, podczas gdy dużo lepszym pomysłem byłoby stopniowe wygaszanie świadczeń wraz z postępami w powrocie na rynek pracy. Nic nie zmienia się także na lepsze, jeśli chodzi o politykę państwa wobec integracji osób z niepełnosprawnością i ich obecności na rynku pracy. Zmiany na lepsze w tym sektorze blokuje silne lobby przedsiębiorstw pracy chronionej, zainteresowane utrzymaniem status quo.

21 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Człowiek w krajobrazie - wczoraj i dziś

Gabo Bartha: Od dwóch miesięcy nie mieszkam już w Budapeszcie – przeprowadziłam się na wieś po udanej akcji w obronie jednego z lokalnych targów, nie tylko handlujących samymi owocami i warzywami, ale także daniami przyrządzanymi na ich bazie. Wraz z obecnym tu Belą Baji zajmujemy się promocją permakultury – bardziej zrównoważonych upraw rolnych. Lokalna społeczność miejsca, do którego się wprowadziłam była zdumiona, że ktoś dobrowolnie sprowadził się w ich okolicę z Budapesztu, i do tego jest na tyle ich zdaniem głupia, że nie używa pestycydów! We Francji, Niemczech czy we Włoszech przetrwała kultura kupowania wysokiej jakości, lokalnych produktów, która na terenie Węgier zanika, co nie napawa mnie optymizmem.

Daniel Leidinger: Aktualnie zajmuję się kwestiami gospodarki wodnej oraz architekturą krajobrazu, wcześniej zajmowałem się między innymi kwestiami zmian klimatycznych. Już przykład Mezopotamii pokazał, jak fatalne skutki miało obranie kierunku na rolnicze monokultury. Obecnie uprawy rolne na Węgrzech zdominowane są przez uprawy przemysłowe, skupiające się na dostarczaniu produkcji do supermarketów. Uzależnienie od wykorzystania w produkcji rolnej narzędzi i pojazdów napędzanych paliwem z ropy naftowej oznacza, że mało kto jest w stanie wyobrazić sobie powrót do bardziej pracochłonnej formy gospodarowania. Potrzeba zmian w strukturze subsydiów rolnych, które nie wspierałyby chociażby nadmiernej chemizacji rolnictwa. Permakultura jest lekarstwem dla coraz bardziej wyjałowionej ziemi i daje szanse także dla osób zagrożonych ubóstwem. Co więcej, mogłaby ona stać się łącznikiem, który odbuduje więź między mieszczanami a przyrodą.

Odcięliśmy się od życia wiejskiego – nawet w małych miejscowościach jak Horanyi ludzie kupują żywność u tych samych sprzedawców detalicznych, co w Budapeszcie. Na jednym z forów, na których uczestniczyłem, na pytanie z publiczności, co stanie się, kiedy zabraknie chleba, ktoś inny odpowiedział, że kupi się coś innego w sklepie – to pokazuje poziom naszego oderwania od rzeczywistości i zrozumienia rządzących nią procesów. W ciągu ostatnich stu lat w znacznej mierze zniszczyliśmy kulturę rolną, budowaną przez tysiąclecia. Mówimy, że praca na roli jest ciężka, podczas gdy sami potrafimy w celu obrony dotychczasowego statusu życiowego i możliwości kupna rosnącej ilości gadżetów potrafimy pracować po 50 i więcej godzin tygodniowo.

Bela Baji: Zajmuję się rolnictwem organicznym. Swoje działania rozpocząłem jeszcze w roku 1987 i trwają po dziś dzień. Permakultura, którą aktywnie promuję, to moim zdaniem najbardziej radykalna forma naśladownictwa natury. To nie tyle forma gospodarowania, co tryb życia, skupiony wokół centralnego ekosystemu danego obszaru, na przykład stawu albo lasu. W tym ostatnim przypadku teren, który do tej pory nie był traktowany jako teren rolny, staje się jednocześnie miejscem upraw, życia ptaków etc. Staramy się naśladować przyrodę, dlatego tak uprawiany las nie ma jednej, lecz trzy-cztery warstwy, tak jak na obszarach zalesionych rosnących bez ingerencji człowieka. Podobnie ze stawem – można w nim hodować ryby, a nad jego brzegiem posadzić zioła. Nie stosujemy tu pestycydów, co z początku oznaczało, że drzewa atakowane były przez insekty, wraz z upływem czasu przyroda wracała jednak do stanu równowagi i stan lasu uległ – dzięki odbudowie dawnych łańcuchów pokarmowych – znaczącej poprawie.

Permakultura tworzy lokalną społeczność – w miejscowości, w której pracowałem, ludzie współdziałali ze sobą na przykład przy okazji remontu domu. Dotychczasowe wsie ulegają przemianom, wyludniają się, a na miejsce opuszczającej je ludności przybywają chcący odpocząć od szybkiego tempa mieszczanie. Często nie mają nawet pojęcia, co rośnie w ich ogródkach. Mimo tych procesów ruch wiosek ekologicznych na Węgrzech przetrwał już 20 lat – z perspektywy czasu widać, że proces ich tworzenia ulega przyspieszeniu. Przyszłość należy – a przynajmniej taki pogląd dominuje w analogicznym ruchu w Wielkiej Brytanii – do permakultury w miastach, wykorzystywania przestrzeni takich jak dachy bloków do budowy szklarni i uprawy warzyw. Kierunek ten potwierdza przykład Kuby – kraju, który po upadku ZSRR stracił wsparcie z Moskwy i dla wyżywienia własnego społeczeństwa władze rozpoczęły promocję rolnictwa miejskiego, osiągając w tym aspekcie niemałe sukcesy. Mogę podać inny ciekawy przykład – we Francji grupa ludzi zdecydowała się na zasianie na opuszczonym od 8 lat przez inwestora obszarze sałaty i pomidorów. Po początkowych kontrowersjach władze samorządowe zgodziły się na ten eksperyment, w zamian za zobowiązanie osób odpowiedzialnych za to działanie o dbanie o uprawiany teren.

20 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Przodkowie ekopolityki - Bibo i Polanyi

Andras Bozoki, politolog: Obaj myśliciele opierali się myśleniu o redukcji społeczeństwa do pojedynczego źródła działania i tłumaczenia jego funkcjonowania pojedynczym czynnikiem. Jedną ze szkół tego typu myślenia, która w ten sposób postępowała, była szkoła marksistowska, sprowadzająca wszystko do kwestii klasy, a także społeczny darwinizm. U Istvana Bibo podziwiam jego koncepcję władzy, którą można streścić ideą soft power – jego zdaniem to mechanizm koordynacji, który ma służyć poprawie jakości życia jak największej grupie ludzi. Jego skupianie się na równowadze władz było głębsze niż w anglosaskiej tradycji ustrojowej realizującej zasadę checks and balances. Nie wierzył jak anarchiści w możliwość zniesienia władzy, zamiast tego chciał rozdzielenia jej między wszystkich ludzi, co w ten sposób zmuszałoby ich do współpracy. Demokracja nie była jego zdaniem możliwa bez zaangażowanego w życie społeczne obywatela. Po II Wojnie Światowej analizował między innymi kwestie stosunków węgiersko-żydowskich oraz przyczyn ubóstwa Europy Środkowej i Wschodniej.

Przez całe życie pozostał na Węgrzech, doświadczając na własnej skórze działania państwa autorytarnego – w okresie międzywojennym prawicowego reżimu Horthyego, po II wojnie światowej zaś realnego socjalizmu. W 1956 roku jako jedyny poseł przebywał w węgierskim parlamencie, pisząc projekt porozumienia pokojowego podczas inwazji wojsk radzieckich, którego nikt nie brał poważnie. Zmarł w roku 1978, a wskrzeszenie jego myślenia nastąpiło w latach 1981-1989, ironią jest fakt, że partie, które brały go na swoje sztandary, po transformacji ustrojowej porzuciły jego nauczanie i – jak Fidesz – zaczęły realizować politykę przeciwną jego hasłom.

Bibo był członkiem węgierskiej, agrarnej Partii Drobnych Właścicieli Ziemskich, współpracował między innymi przy modernizacji organizacji administracji krajowej, która miała zerwać z feudalnymi nawykami i zbliżyć ją do lokalnych społeczności. Zamiast do ugody węgiersko-austriackiej z 1867 odwoływał się do doświadczeń rewolucji 1848 roku i postaci demokraty i ówczesnego przywódcy, Lajosa Kossutha. Nie jest go łatwo zaszufladkować w poszczególnej idei – konserwatyzmu, liberalizmu czy socjalizmu, nazywano go chrześcijańskim lub populistyczną socjalistą, liberalnym demokratą, a nawet radykalnym anarchistą. Był swego rodzaju „myślicielem ludowym”, skupiających się na ludności wiejskiej, drobnych gospodarstwach indywidualnych i kooperatyw, jednocześnie promując bliskie Zielonym idee tolerancji i wielokulturowości w jego koncepcji „małych kręgów wolności”. Jego koncepcja władzy miała wpływ także na postrzeganie gospodarki rynkowej – wiara w to, że równa dystrybucja władzy wyeliminuje wyzysk była krytykowana jako naiwna. Postawa Bibo w praktyce była bliska chociażby polskiej „Solidarności”, która przyjęła strategię samoograniczającej się rewolucji, tworząc swego rodzaju alternatywne wobec reżimu komunistycznego społeczeństwo i jego instytucje.

Gabor Scheiring, poseł LMP: W przedmowie Josepha Stiglitza, laureata ekonomicznej nagrody Nobla, do jednego z wydań „Wielkiej transformacji” Polanyego, autor wyraził przekonanie, że książka mówi o czasach nam współczesnych. Na tego autora trafiłem wraz z narodzinami mojego zainteresowania polityką, w tym fatalnymi efektami ekonomicznymi transformacji ustrojowej na Węgrzech. Zgadzam się z Andrasem – obaj myśliciele, o których dziś mówimy, byli przywiązani do wartości demokratycznych oraz do odrzucenia jednostronnego widzenia świata. Karl Polanyi obserwował transformację społeczeństwa własnego państwa, do tej pory w praktyce półfeudalnego, w dojrzałą społeczność żyjącą w nowoczesnym kapitalizmie i narodziny nowoczesnych instytucji politycznych i społecznych. Poza byciem intelektualistą był także politykiem – po ukończeniu studiów prawniczych zaangażował się w ruch progresywnych intelektualistów. Był sekretarzem – drugą najważniejszą osobą – w promującej liberalną wersję socjalizmu Partii Radykalnych Obywateli, oceniany był jako znakomity mówca. Badał różne interpretacje socjalizmu, poszukując modelu odpowiadającego potrzebie społecznej modernizacji. Nie stał się marksistą, zbliżając się raczej do modelu utopijnego kooperatyzmu angielskiego Towarzystwa Fabiańskiego.

Inspirujące są jego uwagi zarówno na temat społecznej samoorganizacji, jak i sprzecznych interesów, realizowanych w gospodarce kapitalistycznej. Wypracował metodologiczne metody krytyki funkcjonowania ekonomii z początku XX wieku, zwrócił także uwagę na ograniczone zasoby surowców naturalnych i na konieczność ich utylitarnego ich używania – tak, by funkcjonowanie gospodarki prowadziło do produkcji dóbr, na które istnieje społeczne zapotrzebowanie. Ekonomia nie była dla niego ścisłą nauką wykorzystującą przede wszystkim modele matematyczne, lecz skupiać się powinna na historycznych formach działania rynku, skąd powinna czerpać lekcje na przyszłość. Dla funkcjonowania społeczeństwa potrzebna jest ochronna rola instytucji publicznych, jego zdaniem pełna implementacja prawa popytu i podaży zakończyłaby się zagładą gatunku ludzkiego. Komunizm i faszyzm były efektem nadmiernego poluzowania regulacji funkcjonowania rynku. Gospodarka rynkowa nie była dlań faktem, lecz konstruktem społecznym, wprowadzonym do społecznego przekonania przez instytucje publiczne. Ziemia i praca stały się czynnikami produkcji – tę komodyfikację, prowadzącą do społecznej alienacji, realizowaną za pośrednictwem pieniądza, należy powstrzymać. W tym celu należy na nowo podporządkować rynek społeczeństwu.

Był bezdomny nie tylko mentalnie, ale także ze względu na konieczność częstej zmiany miejsca zamieszkania. Po I Wojnie Światowej przeniósł się do Wiednia, gdzie pracował jako dziennikarz, spierając się z liberałami pokroju Misesa czy Hayeka, argumentującymi, że socjalizm jest niemożliwy z powodu niemożności zebrania całości danych niezbędnych do centralnego planowania. Gdy faszyści przejęli władzę w Austrii, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Zaangażowany w ruch pracowniczy, uznany przez władze za komunistyczny, musiał wyjechać do Kanady. Dziś jest on bardziej znany na świecie niż na Węgrzech. Karl miał brata, Michała, który z chemika stał się filozofem, który w swych pismach sprzeciwiał się technokratycznemu obiektywizmowi naukowemu, przeciwstawiając mu wiedzę osobistą – idee obu braci, jak mi się wydaje, są inspirujące dla ekopolityki. Wystarczy przejrzeć spis treści „Wielkiej transformacji”, by zdać sobie sprawę z faktu, że traktował środowisko bardzo poważnie, dostrzegając zakorzenienie człowieka w ekosystemie. Stał w opozycji do ówczesnej ekonomii ekologicznej, skupiającej się na ograniczeniu poziomu zanieczyszczeń poprzez policzenie i wprowadzenie opłat za koszty zewnętrzne produkcji. Uważał, że rynek nie jest w stanie sam z siebie uregulować kwestii swojego wpływu na kapitał naturalny i należy w celu jego ochrony korzystać z uprawnień regulacyjnych instytucji publicznych.

Daniel Oross, prowadzący: Warto przypomnieć, że Bibo był niezwykle płodnym twórcą – w ciągu swojego pobytu w Wiedniu we wczesnych latach 20. XX wieku był w stanie napisać 130 artykułów rocznie. W jego pismach możemy znaleźć wielką wiarę w człowieka, którego obowiązkiem jest służba społeczności i wobec którego trzeba podchodzić z dobrą wiarą co do jego działań i przekonań. U Polanyego zwróciłem uwagę na jego analizę faktu zakorzenienia rynków – nie są one wolne, nie brak też przykładów na wady w jego funkcjonowaniu.

19 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Szansa na pluralistyczną demokrację na Węgrzech?

Lajos Mile, poseł LMP: Chciałbym opowiedzieć o konserwatyzmie na Węgrzech – ma on wiele oblicz, sam chciałbym mówić o jego umiarkowanym wariancie, który miast centralnych działań rządu preferuje oddolne inicjatywy nad działania rządu, oraz stopniowe przekształcenia społeczne ponad „terapię szokową”. To ważne w kontekście obecnego rządu Viktora Orbana.

Podczas rewolucji francuskiej zwolennicy takiej postawy, którzy przyznawali królowi więcej prerogatyw, w tym prawo weta wobec decyzji parlamentu, siedzieli po prawej stronie ław parlamentarnych. Kolejną historyczną gałęzią tego nurtu politycznego był bonapartyzm – przyznanie władzy monarszej z nadania ludu i wykonywanej w jego imieniu, nie zaś z bożego nadania. Węgierscy konserwatyści pojawili się na naszej scenie politycznej w połowie XIX wieku, kiedy to funkcjonował podział na lokalne wersje Torysów i Wigów – jedna preferowała monarchię absolutną, druga zaś konstytucyjną. Pierwsza węgierska partia konserwatywna powstała na Węgrzech w roku 1846 roku i poszukiwała porozumienia z monarchią habsburską. W reakcji na rozwój przemysłowy oraz rosnące znaczenie klasy robotniczej pojawiły się antyliberalne tendencje wśród konserwatystów, akceptujących większą rolę państwa, zamiast demokracji parlamentarnej ufność pokładali w działaniach oddolnych. Spore wpływy miała także społeczna nauka kościoła katolickiego. To między innymi stąd przyszła idea sprawiedliwości społecznej, realizowana w politycznej praktyce przez Konrada Adenauera. W ostatnich dziesięcioleciach XX wieku największe wpływy zyskała wśród nich idea zupełnie inna – inspirowana Hayekiem rezygnacja z ingerencji w działalność rynku. Dzisiejszy kryzys tworzy warunki do nawrotu politycznego bonapartyzmu, choć potrzeba nam czego innego – odejścia od dychotomicznego sporu na linii lewica-prawica w stronę poszukiwania syntezy adekwatnej do dzisiejszych czasów. Wierzę, że taką syntezę oferuje LMP. Syntezę, której do tej pory nie zaproponowały ekologiczne organizacje pozarządowe i pod którą podczepiają się taktycznie także inne formacje, jak np. węgierscy socjaliści.

Andras Bozoki, politolog: W ciągu ostatnich latach węgierska demokracja straciła wiele ze swojej wiarygodności. W 1989 roku przeżyliśmy przejście od państwowej gospodarki i cenzury do nowego systemu. Działo się to w czasach, na których piętno odcisnęła na świecie myśl i działania Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, zrywająca w poszukiwaniem równowagi między państwem a rynkami i marząca o stworzeniu „społeczeństwa rynkowego”. W efekcie ich działalności publicznej nikt nie zadawał sobie pytań na temat tego, jaki jest sens i powinien być zakres prywatyzacji, spierano się jedynie na temat tego, czy powinna ona odbywać się szybko czy wolno. Wierzono święcie w ściekanie bogactwa w dół, do nowej klasy średniej, co skończyło się olbrzymim wykluczeniem i rozwarstwieniem społecznym, czego przykładem sytuacja społeczności romskiej. Węgierski, półperyferyjny kapitalizm okazał się wyjątkowo wykluczający i skierowany na realizację korzyści nowych elit. Aktualny rząd wpisuje się w te tendencje – za retoryką protekcjonizmu, nacjonalizmu i populizmu kryje się neoliberalna polityka ekonomiczna, symbolizowana przez wprowadzenie podatku liniowego. Mało kto o przeciętnych zarobkach spodziewał się, że dzięki temu rządowi w swoim portfelu będzie miał mniej pieniędzy, bo takie są efekty nowej polityki fiskalnej rządu Fideszu.

Jaki typ demokracji promuje ekopolityka? Kontraktu międzypokoleniowego i długofalowego działania. Nie da się jej wprowadzić odgórnie, co było grzechem pierworodnym węgierskiego roku 1989. Rozwiązaniem nie jest też wybór silnego, charyzmatycznego przywódcy, który pokaże, w jaki sposób „robi się” demokrację. Nie potrzeba nam wielkich liderów, ale takich, którzy szanują zasady i mechanizmy demokratyczne. Wielopartyjna demokracja parlamentarna jest niezbędnym minimum dla uprawiania polityki – chcemy jej poszerzenia, dlatego LMP opowiada się za zniesieniem zbiórki podpisów, wymaganych do rejestracji komitetów wyborczych, wprowadzenia kwot dla kobiet na listach oraz obniżenia progu wyborczego z 5 do 3%. Ani demokracja, ani ekopolityka nie może jednoczyć na siłę, jest formą myślenia, nie aspiruje do wprowadzania totalitarnej jednomyślności. Dopóki ludzie mają poczucie, że rządzi nimi oderwana od rzeczywistości, dopóty zagrażać jej będzie ryzyko pociągnięcia jej do odpowiedzialności za ich działania. To właśnie takie zjawisko stało za sukcesem LMP – najpierw dobrym wynikiem w wyborach do Parlamentu Europejskiego, potem zaś wejściem do węgierskiego parlamentu.

Erzsebet Szalai, feministka, autorka książki „New Capitalism and What Can Replace It”: Ekopolityka zgadza się ze stwierdzeniem, że gospodarka musi być podporządkowana celom społecznym, nie zaś odwrotnie. Prawo do pracy to kolejny jej element – wiemy, jak bardzo brak pracy prowadzi dziś do rozrywania więzi społecznych. Mieści się tu także wsparcie takich aspektów liberalnej demokracji, jak szacunek i wspieranie praw mniejszości. Empatia i poszukiwanie porozumienia, udział kobiet w życiu publicznym, który w dzisiejszych Węgrzech jest mniejszy niż w ostatnich latach realnego socjalizmu – to kolejne wartości bliskie zielonej polityce. To ideologia bardziej internacjonalistyczna nawet w porównaniu z lewicowymi międzynarodówkami, jako że zdaje sobie sprawę ze wzajemnego powiązania wszystkich elementów funkcjonowania środowiska oraz społeczeństwa.

Jak pokazuje nam wojna w Iraku, demokracji nie da się wprowadzić z zewnątrz. Moim zdaniem środowiska liberalne i lewicowe popełniają błąd, odmawiając ludziom przyznawania się do dumy ze swej narodowości. Dla mnie bycie Węgierką jest najważniejszą tożsamością, którą wiążę z wizją wielokulturowego, pluralistycznego społeczeństwa. Dzisiejszy ludzie w wieku 25-35 lat, z którymi wiąże się nadzieję na odnowę demokracji, nie mają pokoleniowej samoświadomości. Są coraz bardziej pod wpływem elastycznego rynku pracy – nierzadko do 30 roku życia mają już za sobą 3-4 prace, co przyczynia się do wzrostu poczucia alienacji i kryzysu tożsamości. Coraz trudniej wejść tym ludziom w dorosłe życie w związku w takich warunkach ekonomicznych. Plany rządu Orbana dotyczące dalszej liberalizacji kodeksu pracy skutkują za to ożywieniem naszych związków zawodowych, niezadowolonych z tych pomysłów.

18 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Bieda w wiosce, bezrobocie na wsi

Lucy Szilagime: Jako koordynatorka akcji lokalnych społeczności na rzecz rozwoju i walki z biedą promuję działania oddolne. Problem z nimi polega na budowaniu zaufania między działającymi na danym obszarze organizacjami, z których każda uważa, że ma najlepszy pomysł na swoją miejscowość. Potrzeba im zarówno pomocy administracyjnej, jak i budowania między nimi solidarności. Często – bez zaistnienia jakiegoś problemu w danej okolicy, np. katastrofy ekologicznej, nie powstają organizacje zajmujące się jakąś sprawą – to casus braku organizacji ekologicznych przy jednym z węgierskich parków narodowych. W procesie budowy zaufania dużą rolę odgrywają lokalne autorytety, np. nauczyciele, od przedszkola promujący lokalne produkty rolne i zabiegający o rozwój lokalnej infrastruktury ekologicznej – od stojaków rowerowych po kosze na recykling. Obok stosownej infrastruktury ważne jest przekazywanie wiedzy na temat lokalnej produkcji i tożsamości, bez których ludzie nie będą potrafili korzystać z okazji i korzyści, jakie daje wspieranie tego typu działań.

Mamy problemy z poziomem wykształcenia na obszarach wiejskich na Węgrzech, co utrudnia nie tylko rozwój ekonomiczny, ale też społeczny. Osoby biedne, niewykształcone stają się podatne na przykład na kupowanie głosów przez lokalnych kandydatów w wyborach. Niegdyś szkoły uczyły zawodów rzemieślniczych, przygotowywały do konkretnego zawodu, dzięki któremu mogli być pewni znalezienia pracy. Dziś tego już nie mamy, i trudno mi stwierdzić, który węgierski rząd położył tę sprawę najbardziej. Nie wspiera się pozostałych po transformacji ustrojowych spółdzielni spożywczych, ich rozwoju i ponownego zatrudniania osób, które z nich wypadły. Spółdzielnie społeczne ożywiają lokalne społeczności. Niestety – nie wspiera się ich zakorzenienia na rynku - dla przykładu w 2000 roku w jednej ze wsi powstała kooperatywa hodowli i sprzedaży papryki, która podupadła ze względu na politykę firmy skupującej ich produkt. Tymczasem wśród pracowników społecznych nie brakuje osób, które w życiu nie widziały osoby pochodzenia romskiego, co pokazuje poziom zainteresowania władz polityką społeczną.

Nora Ritok: Fundacja, w której działałam, prowadziła szkołę z alternatywnym programem nauczania, dostosowanym do potrzeb dzieci z ubogich rodzin. Jej założycielka odeszła ze szkoły religijnej, gdzie jej metody wzbudziły kontrowersje, a rodzice węgierskich dzieci zaczęli narzekać na obecność dzieci romskich. Dziś jej szkoła integracyjna ma 670 uczniów, z czego 70% to dzieci ubogie, spory jest wśród nich odsetek społeczności romskiej, udało jej się zachować bezpłatny charakter placówki, zapewniającej także pomoc żywieniową i transportową. Nauczyciele, poza płatną pracą naukową, wykonują społecznie wiele działań organizacyjnych, nakierowanych na pomoc społeczną, skutkującą np. zapewnianiem porządnego umeblowania i ogrzewania w domach dzieci uczęszczających do szkoły. Działania te skutkują zwiększeniem zaufania między ludźmi do tej pory wykluczonymi z udziału w życiu społecznym z prowadzącą szkołę fundacją. Jednym z narzędzi, które wykorzystujemy w promowaniu naszej działalności, jest prowadzony przez nas blog, cieszący się sporą popularnością, który był niestety obiektem ataków hakerskich i gróźb, przekazywanych w komentarzach, przez co musieliśmy wyłączyć tę opcję naszej strony.

Benedek Sallai: Europejskie społeczeństwa są coraz bardziej rozbite, a my mamy pokusę, by powtarzać błędy Zachodu, traktując go jako wzór. Działalność społeczna i ekonomiczna człowieka musi dawać przyrodzie możliwość regeneracji. Na Węgrzech naszym największym bogactwem jest ziemia rolna, tymczasem programów promujących zamieszkiwanie na obszarach wiejskich bardzo nam brakuje. Ludzie migrują ze wsi do miasta, dotyka to szczególnie lokalne, wiejskie środowiska inteligenckie, co wypłukuje tereny wiejskie z szans na rozwój. W naszym regionie przez wieki bogactwo tworzyła ekstensywna produkcja rolna, nasze bydło eksportowane było aż do Barcelony, a do Wiednia wysyłaliśmy... żyjące w naszych bagnach żółwie. Jeszcze w czasach realnego socjalizmu nawet 40% ludności pracowało w rolnictwie, dopiero po przekształceniach systemowych wskaźnik ten uległ załamaniu, co doprowadziło do wzrostu bezrobocia oraz szarej strefy na obszarach wiejskich.

Płacę 20 ludziom za zbiory śliwek w opuszczonych sadach, dzięki czemu zamiast marnować płody ziemi można tworzyć z nich palinkę, przy okazji tworząc sezonowe miejsca pracy. Nie ma problemu braku pracy do zrobienia, jest za to problem braku pracownic i pracowników – dominujący system wartości sprawia, że mało kto chce pracować fizycznie, za to każdy chciałby być menedżerem. Dopóki węgierski rząd nie będzie wspierał tego typu działań, dopóty niewiele zmieni się na lepsze, a migracja do miast będzie trwała. Już dziś skutkuje to zapaścią demograficzną obszarów wiejskich i nadreprezentacją osób starszych, co tworzy kolejne problemy społeczne. Promuje się nie politykę stymulującą rozwój lokalnych ekonomii, lecz produkcję płodów rolnych na które istnieje zapotrzebowanie na globalnym rynku. Korzystają z tego nie lokalne społeczności, lecz międzynarodowe koncerny. Władze samorządowe, zachęcające do sprowadzania się np. supermarketów, przyczyniają się do osłabiania własnych, lokalnych gospodarek. Zniknęło poczucie solidarności – dziś każdy rolnik, mający 5 hektarów, chce mieć własny traktor, a władze nie tworzą zachęt do wspólnych zakupów sprzętu rolniczego. Dawne tradycje współpracy, które przez wieki nie potrzebowały odgórnych regulacji czy unijnej polityki rolnej, zagubiły się w strumieniu czasu. Dawne tradycje spółdzielcze zostały wypaczone przez system komunistyczny, który oduczył odpowiedzialności za wspólną własność. Wspieram kooperatyzm, ale sam z siebie nie załatwi wszystkiego – wystarczy, że jeden z globalnych graczy zacznie korzystać z subsydiów rolnych, by zniekształcić rynek i obniżyć konkurencyjność lokalnych produktów rolnych. By zapobiec takiemu rozwojowi wypadków, potrzebujemy regulacji rynku.

Gabor Vago, poseł LMP, prowadzący: Stałem się politykiem, bowiem myślenie jedynie o oddolnych inicjatywach nie doprowadzi moim zdaniem do koniecznej zmiany. Władze mają za zadanie ułatwianie działania oddolnego, co wymaga zmiany obowiązujących reguł gry. Inicjatywy oddolne niestety często działają nie razem, ale obok siebie.

Głos z sali: Kiedyś – w czasach reżimu socjalistycznego – przy każdej szkole znajdował się ogródek z warzywami. Dzieci, obcując z pracą na roli, uczyły się zarówno pracy na roli, jak i umiejętności przyrządzania z wyhodowanych przez siebie warzyw i owoców różnego rodzaju przetworów. Dziś tradycja ta zaniknęła, a dzieci częściej niż o pracy rolnika uczy się o pracy prawnika czy lekarza. Chciałabym, żeby szkoła uczyła dzieci pracy tego typu.

17 sierpnia 2011

Letnia Akademia Ekopolityczna: Efekty konkurencji i zindywidualizowanego życia

Katalin Csiba, prowadząca: Temat ten nie jest stricte ekologiczny czy ekopolityczny, lecz bardziej psychologiczny. To co powstaje w naszych myślach, w tym nasze przekonania polityczne, kreują rzeczywistość, co pokazuje, jak duży mają one na nas wpływ. Ideą zielonej polityki jest wspieranie współpracy między ludźmi. Społeczeństwo ma możliwość zmiany dominujących ról społecznych i pozytywnych wzorców, przez co możemy odejść od konkurowania o to, kto z nas ma większy samochód. Bardzo ważne jest pamiętanie o tych, którzy w tym wyścigu radzą sobie gorzej – i tu pojawia się rola dla ekopolityki.

Ferenc Kocsor, psycholog: W jaki sposób konkurencja związana jest z naszą ewolucją i dawnymi nawykami? Latami trwała debata między biologami a socjologami na temat tego, jak duży jest wpływ uwarunkowań biologicznych na nasze zachowania. Część schematów zachowań dzielimy z innymi hominidami, część jest charakterystyczna dla naszego gatunku, do tego dochodzą kwestie socjalizacji. Na nasze zachowania ma wpływ układ nerwowy i hormonalny. Skąd zatem wzięła się konkurencja? Teoria ewolucji mówi nam o tym, że trwają i rozwijają się te wzorce genetyczne, które gwarantują większe szanse przetrwania i sukcesu, mierzone np. dostępem do żywności, ilością/jakością partnerów seksualnych, pozycją w hierarchii grupy etc. Według badań psychologicznych przeprowadzanych na bliźniakach, sprawdzających przyczyny agresji, okazało się, że zarówno w dzieciństwie jak i w dorosłości połowa czynników wpływających na jej okazywanie wpływa indywidualny rozwój. Znaczenie kwestii genetycznych wraz z upływem czasu rośnie z 10 do 40%, analogicznie z 40 do 10% spada wpływ wspólnej socjalizacji. Szukając nowych sposobów na lepsze społeczeństwo musimy brać pod uwagę nasze biologiczne uwarunkowania.

Rywalizacja w grupach w naturalny sposób jest większa, jednak równoważy ją konieczność kooperacji, widoczna np. u pierwotnych grup łowieckich. Badania przeprowadzone na szympansach jeszcze w latach 30. XX wieku, w których skłaniano je do wspólnego przenoszenia ciężkich koszy z bananami kończyły się tym, że dominujący samiec zabierał całe jedzenie – kooperacja u ludzi jest lepiej rozwinięta i bardziej symetryczna. Ciekawą jej formą jest zwyczaj kula na Triobriandach (wyspy przy Nowej Gwinei) – przesyłanie sobie prezentów między poszczególnymi wyspami archipelagu. Wszystko to wskazuje, że mamy potencjał zarówno do konkurowania, jak i kooperowania, a to od nas i otoczenia, w którym funkcjonujemy zależy, z którego będziemy korzystać częściej.

Marta Fulop, psycholożka społeczna: Gdy zaczęłam zajmować się tematem konkurencji, nauki społeczne często przeciwstawiały sobie współpracę i rywalizację, tworząc dychotomiczną rzeczywistość, w którym to pierwsze zjawisko było traktowane jednoznacznie pozytywnie, a drugie – negatywnie. Uznałam, że podejście to jest niewłaściwe – te dwa zjawiska są ze sobą nierozłącznie związane, co mogłam zaobserwować podczas swoich badań w Japonii. Celem konkurowania w Japonii ma prowadzić do osiągnięcia pełnej doskonałości, konkurencją jest przecież także uczenie się do egzaminu, kiedy współlokator osoby nie mającej siły na naukę motywuje ją swoim zachowaniem do pracy. Osoba, która nas motywuje, nie jest wrogiem, co nie oznacza, że nie zdarzają się przykłady, kiedy taka zależność występuje. Trudno zresztą za pozytywny przykład kooperacji uznać wymagającą wiele współpracy korupcję.

Społeczeństwo reguluje rodzaj relacji i proporcje między kooperacją a konkurencją za pomocą norm społecznych, które następnie przekazywane są dzieciom. Za te dwa zjawiska odpowiadają różne obszary mózgu, na co wskazują badania rezonansem magnetycznym. Konkurencja może służyć zrównoważonemu rozwojowi, jeśli jest ona regulowana i kierowana w odpowiednie rejony życia społecznego. Konkurencją jest przecież dążenie do ekologicznego życia – wraz ze zwiększaniem się ilości podejmowanych przez nas działań proekologicznych.

Andras Gergely, antropolog: W dzisiejszych czasach władzę można osiągnąć nie tylko za pomocą polityki i siły militarnej – coraz częściej jest nią władza nazywania zjawisk i procesów – władza symboliczna. Antropologia kulturowo często stara się analizować człowieka w relacji do grupy, poszukując uniwersalnych współzależności. Możemy przekraczać granice poznania i tego, co uznajemy za oczywiste – dla przykładu pewne plemię w suchej części Kenii żyje plemię, które raz do roku odprawia taniec, mający sprowadzić deszcz. Nie jest to niemożliwe, wzbijający się w jego trakcie kurz może wędrować do chmur i służyć za jądro kondensacji, umożliwiające zaistnienie odpadów. Jak widać, racjonalność kenijskiego plemienia da się przełożyć na racjonalność człowieka Zachodu.

Dla zewnętrznego obserwatora trudno zrozumieć opisaną przed chwilą wymianę kula, a jednak ma ona realne skutki, takie jak zacieśnienie więzi między wyspami, przydatnej w wypadku zaistnienia problemów na jednej, kilku lub wszystkich wyspach. W Peru lokalne społeczności potrafią dobrowolnie umówić się ze sobą na obrzucanie kamieniami – nie po to, by połamać sobie czaszki, lecz z powodu wiary w to, że krew, która w wyniku tego działania spadnie na ziemię, użyźni ją i przyczyni się do lepszych plonów.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...